Gdyby w Czechach powstało rocznie tylko pięć komedii i żaden film innego gatunku, mówiłoby się, że kinematografia miała udany rok. Brak wystarczającej ilości dowcipów w filmie najprawdopodobniej należy według Czechów do siedmiu grzechów głównych. Najnowsze produkcje naszych południowych sąsiadów przestały być zabawne i odróżnieniu od obrazów z lat 90. są to głównie dramaty. Akcja wielu z nich rozgrywa się w teraźniejszości, a jednak z różnych powodów ich bohaterowie wracają do przeszłości.
Film „Klauni” Viktora Tauša upada już na poziomie pomysłu. Klauni bowiem w dzisiejszych czasach nie budzą już ani śmiechu, ani wzruszenia. Trzej starsi panowie – Max (Oldrich Kaisel), Oskar (Didler Flamand) i Viktor (Jíři Lábuš) grali przed laty w grupie BUSTERS. Ich występy były niechybnymi przejawami wolności w nieruchomym systemie komunistycznym. Wraz z jego końcem , skończyło się też coś między przyjaciółmi. Teraz, po 30 latach spotykają się, a spotkanie to zmusza ich do niełatwej konfrontacji. Szkoda, że miłość Tauša do starych filmów nie przełożyła się na realizacje „Klaunów. Filmu, który w reżyserskich założeniach miał być sentymentalnym obrazem o miłości i nienawiści. Obraz ten stopniowo zbacza z historii grupy, rozdzielając się na trzy historie prywatne.

Miłość osnuta sentymentem to temat jednego z trzech wątków – losów Viktora i jego chorej na Alzheimera żony. Już samo mieszkanie pary przypomina skład pamiątek, niepozornych pokrytych kurzem bibelotów. Wśród nich jest lusterko, pod którym stoi zdjęcie uśmiechniętej, młodej i szczęśliwej dziewczyny. W nim przegląda się kobieta schorowana i niezdolna spostrzec, że to jej własny wizerunek. To jedna z najtrafniejszych scen „Klaunów”. Film ten jest niestety technicznie efekciarski, przez co znacząco traci. Reżyser celowo używa komicznego wykrzywienia (krzywe kadry, nietypowe ujęcia). Problem tkwi też w złamaniu gatunkowej jedności i nieudolnej próbie spojenia komedii i dramatu.
„Krásno” Ondřeja Sokola to historia powrotu dwóch bohaterów (w rolach tych sam Ondřej Sokol i Martin Finger) do rodzinnego Šumperka, nad jezioro o tytułowej nazwie. Miasta, w którym przed laty w Krasně znaleźli matkę jednego z nich. Michal jest przeświadczony, że za tragedią tą stoi jego ojciec, który umiera w dzień powrotu. Dla bohaterów to wejście w małomiasteczkowy świat,, od którego tak łatwo przed laty uciekli. Film ten to niewątpliwie obraz najbliższy dawnym, dobrym czeskim filmom. Sokol umiejętnie łączy bowiem sceny zabawne i smutne. Przełamuje konwencje, utrzymując skupienie widza. Ponadto w umiejętny sposób buduje, zabarwione sepią sceny retrospektywne.

Do przeszłości wracają też bohaterowie „Donżuanów” Jiřego Menzla. Do małego czeskiego miasteczka ze Stanów Zjednoczonych wraca Jakub (Martin Huba), którego pierwsze aktorskie kroki sięgają lokalnego teatru miejskiego. Dziś ma być gwiazdą operowej adaptacji „Don Giovanniego”. Powrót do miasta, w którym spędził młodość to spotkanie pierwszych kochanek. A miłość czy to przygodna, czy trwała nieść może za sobą jasne konsekwencje. Film czołowego czeskiego twórcy lat 60. załamuje. Załamuje w nim sposób podejścia do operowego tematu, sztuczna aktorska gra i tekturowe dekoracje, w których zaaranżowana jest większość scen. Film ten pokazuje jednak, że powrót do przeszłości może mieć pozbawiony goryczy smak. [Więcej o „Donżuanach” w recenzji tutaj]
W sentymentalnym nastroju pozostajemy z bohaterami „Milostnych písni” Bohdana Karáska, wyróżnionego wśród tegorocznych dyplomowych filmów FAMU . Tu zarówno przestrzeń jak i sama historia wprowadzają nas w nieco sentymentalny nastrój. Akcja dzieje się w mieszkaniu, w którym czas niemal zatrzymał się – pełnym meblościanek, wersalek i smutno-brunatnych barw. W miejscu tym spotykają się trzy osoby: młody chłopak (Miroslav König), kobieta, która mogłaby być jego matką (Taťjana Medvecká) i jej partner (František Host). Film ten daleki jest perfekcji, nagrany w żółtym świetle, bliski home video jest męczący, dobrze oddaje jednak duchotę przestrzeni. Od początku relacja bohaterów jest dla nas niewiadomą a zagadka ta wyjaśnia się niemal z końcem fabuły, na co musimy czekać dość długo. Dopiero zakulisowa rozmowa w kuchni odkrywa skrywany sekret. To dopiero początki młodego reżysera, biorąc pod uwagę spójność fabuły i formy to ciekawa próba.
W nastroju smutnej tajemnicy z przeszłości pozostaje obraz „Maria Stock” Jana Březiny. Główny bohater – Milan przyjeżdża do opuszczonej wsi, gdzie poznaje tajemniczą Hildę. Zarówno on (Jan Strejcovský) jak i rudowłosa, o niebanalnej urodzie dziewczyna (Kamila Trnková) pragną zatrzymać nas na dłużej. Mają bowiem w sobie pierwiastek odrobinę hipnotyzujący widza. Film utrzymany jest w wypłowiałych barwach, które komponują się z późnojesiennym czasem akcji i nadają obrazowi sentymentalny klimat. Szkoda tylko, że „Maria Stock” w pewnym momencie odpływa w nierealność. Tym ciężej zaakceptować ten fakt, że był to zabieg celowy, sam reżyser powiedział: Stworzyłem film, który nie ma być zrozumiały, to obraz festiwalowy, który ma być bliższy kinu artystycznemu.
Na innym biegunie znajduje się film „Jako nikdy” Zdeňka Tyca. To historia zgorzkniałego malarza – Vladimira Holasa (Jiří Schmitzel), któremu towarzyszą dwie kobiety, Karla (Petra Špalková) była studentka artysty i jego partnerka i Jaruna (Taťjána Medvecká) pielęgniarka i dawna kochanka. Obie bohaterki są elementami przynależącymi do przeszłości głównego bohatera. Jaruna przypomina mu młodzieńcze czasy pierwszych miłości, Karla okres pracy na uniwersytecie, lata tworzył najdoskonalsze dzieła. Choć oczekiwaniem reżysera było poruszyć, uświadomić, że w każdym człowieku tkwi ukryty diament, to los do granic zgorzkniałego, nieprzyjemnego, agresywnego bohatera jest nam w najlepszym wypadku obojętny, a większość z nas czeka na śmierć artysty i oswobodzenie unieszczęśliwionych przez niego kobiet. Film Tyca pozostaje zupełnie nieprzekonujący w zakresie motywacji postępowania i powiązań bohaterów. Pełna pseudosymboli opowieść jest rozmyty i pusty.

Między zastygnięciem w przeszłości a trudną teraźniejszością znajduje się „Díra u Hanušovic” Miloslava Krobota. Niedoszła nauczycielka niemieckiego Maruna (Tatiana Vilhelmová) pracuje w wiejskiej gospodzie, które jest głównym miejscem spotkań. Rozchwiana emocjonalnie kobieta miota się między myśliwym-starostą (Ivanem Trojanem), który większość swojego czasu spędza, czekając na swojego jelenia, uznawanym za miejscowego błazna Olinem (Jaroslav Plesl) a lokalnym kobieciarzem (Lukáš Letinák).
Akcja filmu toczy się nieopodal Hanušovic w Sudetach. Rozwój tego rejonu został wstrzymany w okresie II Wojny Światowej i tak pozostało do dziś. Całą wieś tworzą ludzie, którzy w wyniku politycznych decyzji zostali przeniesieni z miejsc, w których faktycznie były ich korzenie. Na ziemiach tych dochodziło do przemieszenia różnych typów ludzi z odmiennych środowisk. W tych warunkach jest dużo agresji, alkoholizmu i innych nałogów. Są tutaj ludzie, który i w tych warunkach próbują się nie poddawać i zmieniać swoje życie – twierdzi scenarzysta filmu Lubomir Smékal. Co pozostaje jednak z tych słów, gdy widz od początku ma wrażenie, że to raczej film o ludziach straconych (podobnie choćby do „Szczęścia” Bohdana Slámy). Opacznie do założeń zdają się oni bohaterami, którzy przywykli do dokładnie takiego stylu życia, a ich mały świat, choć pełen niedogodności, jest ich wyborem.

Film ten ma być czeskim hitem. Jednak historii tej nie ratuje ani Tatiana Vilhelmová, ani Ivan Trojan. „Díra u Hanušovic” pełna jest niewykorzystanych, ciekawych fabularnie elementów. Dodatkowo obraz ten to też męskie, mizoginiczne spojrzenie na świat, świat, w którym kobiety to jeden podły, łatwy gatunek.
Festiwal w Karlowych Warach to impreza o niewątpliwie doskonałym międzynarodowym charakterze. Festiwal ten hołubi przy tym kino krajowe. I doskonale, że to robi. Daje mu swoją, odrębną sekcję (w tym roku dziewięć tytułów) oraz pozostawia miejsce w innych, w tym w Konkursie Głównym. Najnowsze czeskie produkcje niestety dalekie są od najlepszych obrazów poprzedniej dekady. Czesi odchodzą od tragikomedii i czarnego humoru, wydawałoby się, tak bliskich ich narodowemu charakterowi. Dziś tworzą raczej nieudane dramaty. Jakaś głęboka siła pcha ich, by próbować. Próbować tworzyć smutne, przepełnione sentymentem obrazy pozbawione unikalnej wrażliwości, która towarzyszyła starszym filmom. Być może ich natura – śmiejących się bestii uległa nagłej zmianie?
Beata Poprawa
Cytat z początku relacji pochodzi z książki Mariusza Szczygła „Zrób sobie raj”, rozdział pt. Wytwórnia śmiechu.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.