Czeski film o kręceniu filmu. Czeskiego, ale w polskiej koprodukcji. Czyli komedia międzykulturowych nieporozumień, którą można zobaczyć w kinach całej Polski. Ale czy udana?
Niezła zabawa, ale też i krótka rozprawka o różnicach między polskim oraz czeskim poczuciu humoru – jak również o różnicach w stosunku do siebie, życia etc., jakie dzielą nasze, sąsiadujące ze sobą narody. Zaczyna się od tego, że czterech popularnych czeskich aktorów (w Polsce najbardziej chyba znany jest Pavel Liska) postanawia nakręcić film o sobie samych. Przeszłych (wszyscy studiowali razem w tej samej szkole), obecnych, prawdziwych, takich, jakimi widzą ich czeskie tabloidy itd. – gra jest skomplikowana, a mistyfikacja kilkupiętrowa. Ale jak to z produkcją filmu, zwłaszcza pół-prywatnego bywa – zaczyna brakować pieniędzy. Na szczęście (?) zjawia się wówczas polski koproducent (Czeczot), gotów wesprzeć projekt finansowo. Tyle, że producent jest jak klient – płaci i wymaga – i w zamian za poratowanie budżetu stawia określone warunki (np.Kraków ma udawać Brno). I choć dochodzi tu początkowo do wzajemnego bratania się oraz polsko-czeskiego romansu (uznany przez czeskie brukowce za nieuleczalnie chorego Liska i okazująca mu samarytańskie współczucie Zawadzka), współpraca z każdym dniem staje się coraz trudniejsza…
Żywiołem tego filmu jest autoironia. I w planie indywidualnym (aktorzy chętnie nabijają się tu z samych siebie), i zbiorowym (Czesi śmieją się z własnej czeskości). Ale żeby być uczciwym: śmieją się również z nas, z naszej nabożności, kultu Jana Pawła II, nadętej powagi, braku dystansu – czyli raczej stereotypowo (nawiasem mówiąc, mnie się wydaje, że opinia o naszej niezdolności do śmiania się z siebie jest mocno przesadzona: za często braliśmy w d , żeby nie wypracować sobie obronnych mechanizmów auto-deprecjacyjnych). Nie ma jednak co się z tego powodu obrażać, bo obstrzał idzie tu we wszystkich kierunkach i nie oszczędza się nikogo (z tytułu katolicyzmu np. bardziej obrywają Morawianie).
Mam słabość do tego rodzaju wariackich, częściowo improwizowanych produkcji, co nie oznacza jednak bezkrytycznego zachwytu. Po pierwsze, z moich własnych doświadczeń z planu filmowego i jego okolic wynika, że jest tam w rzeczywistości znacznie śmieszniej. To praktycznie komediowy samograj, a tu sytuacji naprawdę komicznych, ale takich do głośnego śmiechu, jest raczej niewiele, przeważa chichocik. Po drugie, często materią komiczną jest osobiste życie wykonawców: dobrze zapewne znane czeskim widzom, polskim nie, co niektóre żarty czyni nieczytelnymi. Po trzecie, film jest przynajmniej o 20 minut za długi – przydałby mu się jakiś montażysta bez serca, do którego nie przemawiałyby argumenty typu: „a czy nie szkoda…?”. Myślę, że widzom przynajmniej kilkunastu scen szkoda by nie było.
Źródło: gazeta.pl
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.