Natchniony widokiem pięknych Beskidów, sięgnąłem po czeski film Želary.
Nominowane do Oscara ładnych parę lat temu czeskie „Żelary” udowadniają, że nie trzeba wcale wydumanych historii, ‚nigdy wcześniej’ nie oferowanych w kinie, by stworzyć film fascynujący, wzruszający i po prostu piękny.
Twórcy, choć inspirowali się prawdziwymi zdarzeniami, oparli historię na pomysłach starszych od kina. Oto Czechy pod nazistowską okupacją. Atrakcyjna pielęgniarka Eliska musi uciekać z miasta, po tym jak grupa podziemia, do której należała, została zdekonspirowana. Pomocy udziela jej jeden z pacjentów Joza, któremu wcześniej oddała swą krew.
Wraz z Jozą Eliska (teraz już Hana) udaje się do malowniczej wioski, która jednak pozbawiona jest większości cywilizacyjnych udogodnień, jakie bohaterka uważała dotąd za pewnik. By ratować swą skórę, kobieta decyduje się poślubić Jozę i zacząć nowe życie. Początkowa nieufność powoli zanika, a między Haną a Jozą rodzi się więź, która w końcu przerodzi się w prawdziwe uczucie.
Jak widać z tego krótkiego opisu, „Żelary” trudno nazwać filmem oryginalnym. Najważniejszym elementem sukcesu „Żelar”, jest strona estetyczna dzieła Trojana. Trudno jest się nie zachwycać przepięknymi zdjęciami, pieczołowicie i z miłością ukazujące wspaniałą panoramę słowackich Beskidów (gdzie powstawały zdjęcia do filmu). Do tego dochodzi przepiękna muzyka z motywem przewodnim, który zmiękczy nawet najbardziej przeżarte cynizmem serce.
Wszystkie te elementy sprawiają, że z pozoru błaha historyjka, oglądana na dużych i małych ekranach wielokrotnie, staje się magicznym przeżyciem, którym warto się delektować przez pełne dwie i pół godziny.