*Przestała liczyć, na ilu już była koncertach „pana Nohavicy”. W bibliotece uniwersyteckiej, gdzie pracuje, nie zostawia współpracownikom kartek z wiadomościami po polsku, tylko po czesku. Niech się domyślają*
Podobno każdy spotyka takiego Czecha, na jakiego sobie zasłużył. Jeśli miałaby to być prawda, Jadwiga Jarczyk, informatyczka z zielonogórskiej Biblioteki Uniwersyteckiej, jest człowiekiem o złotym sercu. Jak dotąd trafiła tylko na dobrych, uprzejmych i otwartych Czechów.
Dlatego twierdzi, że wyszłoby nam wszystkim na dobre, gdyby kiedyś Polskę podbili Czesi. – Są spokojni, zrównoważeni. Za niczym nie gonią. Uważają, że życie trzeba przeżyć dobrze tu i teraz, a nie w wieczności. Potrafią się cieszyć z każdej najmniejszej rzeczy, nie narzekają – opowiada.
W Czechach czuje się bezpiecznie, w Polsce niekoniecznie. – Czasami muszę czekać na pociąg z Czech całą noc. W każdej, nawet najmniejszej mieścinie jest gospoda. Ludzie piją, bawią się, rozmawiają. Siedzisz w towarzystwie totalnie nietrzeźwym i ani przez chwilę się nie boisz – zapewnia.
Pewnego dnia zapadła w czeski sen. Nauczyła się języka, przeczytała kilkadziesiąt czeskich książek, obejrzała drugie tyle filmów. W bibliotece nie zostawia już współpracownikom kartek z wiadomościami po polsku, tylko po czesku. Niech się domyślają.
Pan Nohavica pyta, jak było
Czechofilka Jadwiga Jarczyk narodziła się w 2005 r. Na słupie w Poznaniu czyta: Jarom~r Nohavica w Centrum Kultury Zamek. – Nie był zupełnie obcy, w domu miałam dwie płyty. Byłam ciekawa, jak brzmią na żywo – wspomina. Koncert na 500 osób, Jadwiga zajmuje tylne rzędy. W torebce ma jedną z płyt Nohavicy. Ustawia się w kolejce po autograf. – Wyszłam odmieniona. Właśnie usłyszałam słowa, które idealnie formułowały moje własne myśli. Także te, których do tej pory nie nazywałam. Zdecydowałam, że trzeba zacząć żyć inaczej, spojrzeć do przodu – opowiada.
Czym przekonał ją Nohavica? – W Czechach jest gwiazdą. A jednak zachowuje się naturalnie, nie gra, nikogo nie oszukuje.
Nohavica śpiewa ballady o rodzinie, przyjaźni i miłości, o sporcie, codzienności i o tragedii wojny, ale gra też erotyki, piosenki biesiadne. – W tekstach jest radość życia, ale i trzeźwe, przenikliwe spojrzenie na naszą zwariowaną rzeczywistość. Czasem dyskutuje z Bogiem, ma do niego pretensje. Ujmuje dokładnie to, co myślę – mówi Jadwiga Jarczyk. – Wiersze nie zawierają zbędnych słów. Są mądre i prawdziwe.
I tak ruszyła lawina. Wrocław, Kędzierzyn, Kraków, Warszawa, Cieszyn, Ostrava, Praga, Brno. Jest tam, gdzie śpiewa. Jeżeli koncert jest w czwartek, bierze urlop. Na ilu koncertach już była? Nie wie. Przestała je liczyć. – Na kilkudziesięciu na pewno. Mogę spróbować określić dokładną liczbę, jeśli będzie taka potrzeba – proponuje.
Jeździ pociągami i autobusami. Śpi u rodziny, przyjaciół, innych fanów.
Żartuje, że „zapracowała sobie” na pewien drobny zaszczyt. Zdarza się, że bard po koncercie pyta ją: no i jak nam dziś poszło?
Koncerty Jarom~ra Nohavicy w Czechach przyciągają tysiące ludzi. Na widowni sztafeta pokoleń: dzieci, dorośli, ludzie starsi. Kobiety i mężczyźni, po równo, tu też nie ma reguły. – Byłam na koncercie w amfiteatrze u podnóża góry zamkowej, w miejscowości Hukvaldy. Przyszło 8 tys. osób. Byłam w szoku. Na scenie grał przecież człowiek z gitarą, a nie jakiś showman – opowiada Jadwiga.
O czeskim pieśniarzu nigdy nie mówi Jarek, Jarom~r, ani nawet Nohavica. Miłość do czeskiej kultury zaszczepił w niej „pan Nohavica”.
Żadnej „zachlastanej fifulki”
Pierwsze tłumaczenia zaczęła robić sama. Kupiła słowniki. Nie wierzy tłumaczeniom w internecie. Chciała wiedzieć o czym śpiewa „pan Nohavica”. – Nasze języki mają 27 proc. słów identycznych i jednocześnie to samo znaczących, wiem to z pewnej poważnej książki – zaznacza Jadwiga. – Poza tym pochodzę z Górnego Śląska. W gwarze i w czeskim są wspólne słowa pochodzenia niemieckiego, więc początki nie były takie straszne.
Przebrnęła dwuletni kurs czeskiego dla cudzoziemców na Uniwersytecie Warszawskim. Dziś z satysfakcją otwiera numer „Fantastyki”. Pokazuje swoje tłumaczenie artykułu Martina Fajkusa o fantastyce w Czechach i na Słowacji. Oddycha z ulgą, gdy biblioteka prowadzi rozmowy z czeskimi książnicami. – Nie muszę się męczyć z angielskim – wyjaśnia.
Czeski urzekł ją zabawnymi pułapkami. Dementuje, jakoby istnieć miały słowa typu „drevny kocour” (krążą żarty, że to po czesku wiewiórka) albo „zachlastana fifulka” (niby, że zaczarowany flet). Te zwroty są oczywiście zmyślone, ale – Poraziło mnie słowo „poprava”. W Polsce, wiadomo, oznacza zmianę na lepsze. „Poprawa” po czesku to egzekucja. Czyli taki człowiek „poprawiony” w Czechach jest już polepszony ostatecznie. I na pewno nic złego więcej nie zrobi.
Jej biblioteka ugina się od czeskiej klasyki. Na półce Jaroslav Seifert, Ota Pavel, Bohumil Hrabal, Ota Filip.
Ulubiona lektura? – „Wszystkie uroki świata” Seiferta.
A najbliższa? – Na pewno „Malý Princ” Antoine de Saint-Exupery’ego. Od zawsze i na zawsze – mówi.
Nasza rozmowa dobiega końca. Jadwiga musi się jeszcze spakować. Jutro rano wyjeżdża do stolicy. Zgadnijcie, po co. Podpowiem, że się rymuje.