*Ludzie są jak chmury…*
Nazywam się Fleischman. Urodziłem się 21 września 1973 roku. Generalnie lubię kalendarze, jeśli o to pytacie. Lubię liczby, wykresy, dlatego że liczby nie kłamią. Lubię wykresy i chmury. A i jeszcze lubię lemoniadę i wafelki. Ale to tak na marginesie.
A więc urodziłem się 21 września 1973 roku. Tego samego dnia, dokładnie o dziesiątej rano, otwarto hotel na wzgórzu, w którym dzisiaj mieszkam. I w którym też pracuję. Hotel ten nazywa się Grandhotel i nie ma żadnych kątów. Jest to zwężająca się ku górze rakieta o wysokości dziewięćdziesięciu metrów. Chociaż nie ma w nim rogów i kantów, to i tak można w nim stracić głowę i rozum. Ale do tego jeszcze dojdę.
Oprócz mnie mieszka tu też Jegr. Taki stary wariat, który myśli tylko o bzykaniu. Kiedy moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, wziął mnie do siebie. To znaczy wymienił na dwie siatki pomarańczy. Ale to tak na marginesie. Jegr myśli też o swoim hotelu, tutaj jest Panem, a mnie traktuje jak popychadło. Zrobił sobie ołtarzyk z rzeczy, które dawały mu kobiety z którymi sypiał. Bara bara! Węgierki, Polki, ale najlepsze są Niemki Wschodnie. Węgierki według Jegra pachną gulaszem, Polki wódką wyborową, a moja Pani Doktor pachnie polskimi perfumami. Ale to tak na marginesie.
Poza tym mam tu jeszcze Zuzannę. Bardzo zakompleksiona, ciągle robi sobie testy z gazet. Testy jej mówią, że jest za gruba, zbyt wrażliwa, że powinna zmienić sobie kolor włosów, faceta. Tylko, że ona szczęścia do facetów nie ma. Tak samo jak ja do kobiet. To znaczy może i bym miał, ale też żadnej kobiety jeszcze nie miałem. Jegr mówi, że jestem durnym Waligruchą, że wolę swoje chmury niż kobiety. Że wolę swoją Pogodynkę w telewizji oglądać i walić konia do jej zdjęcia, zamiast porządnie se zaruchać. Bara bara!
Jest tu jeszcze Ilja. Mieszka w willi i jak się później okazało, ma bardzo mały pokoik. A każda ściana jest wyklejona jej zdjęciami. Jej i tylko jej, ani Patki, ani Zazunny. Patka to jej chłopak, straszny palant. Sprzedaje Hepilajf każdemu kto się nawinie. Nawet jakiejś polskiej wycieczce. I wszyscy to kupili. Petka mówi, że Hepilajf jest dobry na wszystko: na życie, na smutek, na pogodę, na kobiety. Ale wcześniej Jegr mi mówił, że na kobiety zadziała, jak wrzucę któreś z nich do zupy trzy włosy łonowe. Tak też zrobiłem.
Wszyscy żyjemy sobie w tym hotelu, a pod nami jest Liberec. Miasto, w którym się urodziłem i chyba tutaj też skończę. Bo *każdy człowiek musi skończyć tam, gdzie się urodził* Tak więc żyję w Libercu, w mieście, którego nigdy nie opuściłem i które nigdy nie opuściło mnie. Chciałbym tak po prostu Uciec.cz, ale nie mogę…
Wzruszająca opowieść o trzydziestolatku bez imienia uwięzionym w swoim metorologicznym świecie. Ciężko doświadczony w dzieciństwie, zamknął się w swoim świecie, trochę też przed ludźmi. Cierpi na specyficzną przypadłość: niemożność osiągnięcia czegokolwiek. W zasadzie nic go nie wyróżnia. Nigdzie nie był, niczego nie dokonał. Podczas wizyt u psychologa usiłuje przeanalizować swoje życie, choć zdecydowanie lepiej rozumie pogodę, która według niego rządzi światem. Obserwując niebo z tego niezwykłego szczytu zrozumie, że jedyna droga do szczęścia wiedzie przez chmury… Przewrotna i mądra historia o ludziach takich jak my. Prostota głównego bohatera urzeka, a mnie nachodzi myśl, że każdy kraj, w tym również Czesi ma swojego Foresta Gumpa.
*Autor*
A gdyby ktoś był po lekturze, a wciąż będzie mu mało, zachęcam do obejrzenia filmu Grandhotel, gdzie znajdzie takie zakończenie, jakiego w książce nie ma.
Wydawnictwo GoodBooks, 2011